Home / Gruzja 2019

Gruzja 2019

Początkiem każdego wyjazdu jest pomysł. Często powstaje on w następstwie inspiracji czymś, co ktoś już zrobił przed nami. Tak było trochę i tym razem. Trzy lata temu grupa Olimpowiczów spakowała wielkie plecaki pełne sprzętu i poleciała do Gruzji z planem zdobycia Kazbeku, ale o tym polecam poczytać we wcześniejszej relacji. Tym razem to Magda zaczęła poruszać, od czasu do czasu, ten temat, bo zafascynowana tym, co o kraju i jego kulturze słyszała, chciała przekonać się na własne oczy jak tam jest. Z początkiem wakacji nastąpił przełom, pojawiły się tanie bilety, a nas nie trzeba było namawiać, w ciągu jednego dnia decyzja została podjęta; we wrześniu lecimy.

Do kraju wina i toastów przylecieliśmy w nocy. Pierwszym przystankiem było Tbilisi, gdzie spotkaliśmy się z dwójką Olimpowiczów, Justyną i Maćkiem, którzy kilka dni wcześniej wyruszyli zdobywać Elbrus. Po wymianie spostrzeżeń i przekazaniu części sprzętu przesiedliśmy się do busa i ruszyliśmy Gruzińską Drogą Wojenną, w kierunku Stepencmindy. Podróż była pełna wrażeń. Za oknami widzieliśmy obraz tak odmiennego od naszej rzeczywistości świata, przecudną przyrodę, a oprócz tego kierowca, prowadząc z zawrotną prędkością, zadbał o to, by nie spadał nam poziom adrenaliny. Po kilku godzinach jazdy i kilku przystankach na zwiedzanie popularnych punktów turystycznych, dotarliśmy na miejsce. Było chłodno i wiał lekki zimny wiatr. Rozglądaliśmy się dookoła, jednak nigdzie nie było widać charakterystycznego ośnieżonego wygasłego wulkanu, który według opisów powinien wznosić się ponad miasteczkiem. Chmury zasłaniały gęstą kurtyną wszystko, co znajdowało się ponad świątynią Cminda Sameba.

Fot. 1. Widok na Kazbek.

Następnego dnia rano przywitał nas niesamowity widok. Tam, gdzie wczoraj były chmury, dzisiaj w świetle poranka wznosił się budzący podziw Kazbek. Spakowaliśmy się, zjedliśmy nasze pierwsze gruzińskie śniadanie i ruszyliśmy w drogę.

Pierwszą noc pod namiotami zaplanowaliśmy za przełęczą Arsza. Przewyższenie było spore, plecaki ciężkie, ale równym tempem w dobrych nastrojach dotarliśmy na miejsce biwaku- 3000 metrów ponad poziomem morza. Po drodze poznaliśmy grupę alpinistów z Ukrainy, z którymi świetnie spędzało się czas. W obozie poczęstowali nas swoimi przysmakami: „Kakaszką” i słoniną. Zjedliśmy liofy (które pierwszego dnia smakowały jeszcze każdemu) i poszliśmy spać.

Fot. 2. W drodze do base camp’u

Kolejnego dnia mieliśmy do pokonania około 600 m. w pionie, do byłej stacji meteorologicznej, a obecnie schroniska- Bethlemi Hut. Krajobraz zmienił się wyraźnie, skończyły się trawy i ubogie różaneczniki, a ich miejsce zajęły wygłady lodowcowe, kamienie, żwiry i później brudny lodowiec Gergeti. Pokonaliśmy ten odcinek dość sprawnie i jeszcze przed zmrokiem założyliśmy nasz ,,base camp”. Dzięki przygotowanym przez poprzednie ekipy platformom pod namioty, otoczonym szańcami z kamieni osłaniającymi od wiatru, nie mieliśmy zbyt dużo roboty. Noc była długa i trudna. Z każdą godziną wiało coraz mocniej. Namiotem co chwila szarpały silne podmuchy.

Fot. 3. Wyjście aklimatyzacyjne.

Następnego dnia udaliśmy się na aklimatyzację powyżej Czarnego Krzyża, na około 4000 m.n.p.m. Nadal mocno wiało, a wierzchołek zasnuty był gęstymi chmurami. Szło nam się dobrze, mimo męczącego niektórych przeziębienia. Osiągnęliśmy nasz cel, zrobiliśmy kilka zdjęć i spokojnym krokiem wróciliśmy do obozu. Wieczorem wesoło spędziliśmy czas, integrując się w górskim towarzystwie, przy dźwiękach gitary i akompaniamencie porywistych podmuchów wiatru.

Pogoda miała poprawić się dopiero w nocy z wtorku na środę, więc nasz planowany atak opóźnił się o jeden dzień. Na dworze wiało i sypało śniegiem, spacery nie wchodziły w grę, więc spędziliśmy dzień w towarzystwie ekipy Bezpiecznego Kazbeku (pozdrawiamy Marcina i Wojtka), walcząc z przenikliwym zimnem, z pomocą planszówek i gorącej herbaty.

O godzinie 22 wiatr ustał, niebo oczyściło się z chmur, a szczyt ukazał się w pełnej okazałości w świetle księżyca. Wyglądało na to, że optymistyczna prognoza pogody jednak się sprawdzi i będziemy mogli ruszyć do ataku szczytowego.

Przed pierwszą w nocy zadzwoniły budziki. W świetle czołówek zbieraliśmy się do wyjścia i gotowaliśmy wodę. Wiatru nie było już wcale, a jedyną pozostałością po warunkach sprzed kilku godzin była cienka warstwa śniegu. W namiotach wkoło także zapalały się czołówki, ekipy zbierały się do wyjścia, atmosfera była jak przed rozpoczęciem zawodów. Gotowanie wody zajęło więcej czasu niż się spodziewaliśmy, ponieważ ta przygotowana poprzedniego dnia częściowo zamarzła. Śniadanie po pierwszej w nocy smakowało całkiem nieźle, wszystko wydawało się iść po naszej myśli. Około drugiej byliśmy już prawie gotowi do wyjścia. Niestety, Magda czuła się na tyle źle, że nie chcąc zmniejszać szansy zespołu na zdobycie szczytu, postanowiła zostać w obozie. Nie była to dla niej łatwa decyzja. Musieliśmy na szybko zmienić taktykę. Postanowiliśmy związać się jedną liną, w czwórkowy zespół.

Fot. 4. Przygotowanie do ataku szczytowego.

Pierwszy etap drogi minął nam bardzo przyjemnie. Szliśmy po świeżym śniegu przez morenę, rozmawiając z chłopakami z polskiej ekipy, było wesoło a czas płynął szybko. Wyprzedzaliśmy kolejne duże zespoły idące z przewodnikami. Przed wejściem na lodowiec związaliśmy się liną i założyliśmy raki. Na plateau przywitał nas przepiękny wschód słońca. Niebo w oddali stopniowo zmieniało barwy, a krajobraz wkoło stawał się coraz lepiej widoczny.

W okolicy plateau naszym oczom ukazał się niezbyt przyjemny widok. Podchodziliśmy do góry jednym długim sznurem ludzi. Kolumna przemieszczała się bardzo powoli. My też musieliśmy co chwila się zatrzymywać, ponieważ u nas też nie wszyscy czuli się dobrze, jedna osoba zaczęła mieć problemy z oddychaniem. Z każdą godziną wiało coraz mocniej, a przed nami do samego szczytu ciągnęła się długa kolejka, która zdawała się stać w miejscu. Na wysokości około 4800 m.n.p.m. podjęliśmy decyzję o zawróceniu. Część z nas czuła się świetnie, jednak sytuacja u niektórych pogarszała się wyraźnie z każdą chwilą. Decyzja była trudna, zwłaszcza, że szczyt wydawał się naprawdę blisko.

Fot. 5. Na wysokości około 4800m n.p.m.

Podczas zejścia lodowcem dogoniło nas trzech mężczyzn schodzących ze szczytu. Widok był dość nietypowy, ponieważ panowie schodzili z psem. Jeden z bezpańskich kaukaskich psów towarzyszył im od stacji meteo aż na sam wierzchołek Kazbeku. Co ciekawe w połowie lodowca pies stwierdził, że nie ma zamiaru jeszcze schodzić i dołączył się do innego zespołu idącego w górę. To dopiero dobra kondycja!

Po kilku godzinach odpoczynku przy Bethlemi Hut zwinęliśmy naszą bazę i ruszyliśmy w dół, prosto do Stepencmindy. Kolejne dni poświęciliśmy na zwiedzenie stolicy kraju- Tibilisi, oraz odwiedzenie najpopularniejszych regionów m.in. Telawi- krainy winem płynącej i słonecznego Batumi. Ostatniego dnia, przed wylotem do Polski, część z nas udała się zobaczyć na własne oczy cuda natury, jakimi są wąwozy Martvili i Okatse, a pozostała dwójka postanowiła spędzić trochę czasu w samym Kutaisi- dawnej stolicy Gruzji.

Fot. 6. Olimpowicze z ratownikami Bezpiecznego Kazbeku

Gruzja jest krajem kontrastów: przecudowna przyroda poprzeplatana jest poradzieckimi tworami, tradycja ściera się z nowoczesnością. Znajdziecie tu świetne jedzenie i przepyszne wino, a miejsc wartych odwiedzenia jest dużo, ale Gruzja to przede wszystkim wspaniali ludzie, z jednej strony żyjący swoim własnym rytmem, wierni swojej kulturze, a z drugiej, otwarci na odwiedzających, pomocni i mili.

Z ogromną chęcią tam wrócimy i szczerze Was, drodzy czytelnicy, do tego zachęcamy!

Fot. 7. Most linowy w ogrodzie botanicznym, Tibilisi.
Fot. 8. Tibilisi nocą

Martyna Krzywicka

Strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celu niezbędnym do prawidłowego działania serwisu, dostosowania strony do indywidualnych preferencji użytkownika oraz statystyk. Wyłączenie zapisywania plików cookies jest możliwe w ustawieniach każdej przeglądarki internetowej, dzięki czemu nie będą zapisywane żadne informacje. Polityka prywatności

Scroll to Top