
We Wrocławiu robi się coraz cieplej, w powietrzu czuć wiosnę, chociaż w kalendarzu jeszcze poprzednia pora roku. Może dlatego w głowach grupy Olimpowiczów pojawił się pomysł, jak by tu zimę jeszcze na chwilę zatrzymać. Liczne wyjazdy w polskie góry w ostatnim czasie pobudziły apetyt na bardziej odległe pasma. Za cel obraliśmy leżący w Alpach Julijskich, legendarny Triglav (2864 m.n.p.m.). Jest to, należący do Korony Gór Europy, najwyższy szczyt Słowenii.
Po dokładnym prześledzeniu warunków pogodowych i dopięciu spraw organizacyjnych wyprawy nadszedł czas wyjazdu. Data była bardzo korzystna, ponieważ wyjechaliśmy w Tłusty Czwartek 28 lutego. Z samochodem zapakowanym po sam sufit sprzętem górskim i torbą jednych z najlepszych wrocławskich pączków wyruszyliśmy w podróż.

Droga była długa, czekało nas ponad 930 km przez cztery kraje. Do miejsca, gdzie miał rozpocząć się marsz, dotarliśmy nad ranem. Ostatni odcinek okazał się szczególnie trudny technicznie do pokonania, ponieważ wąska leśna droga na parking pokryta była grubą warstwą lodu, a na szerokości kół ciągnęły się głębokie koleiny. W miarę sprawnie pokonywaliśmy trudności nawierzchni, do momentu, kiedy z naprzeciwka nie nadjechał inny samochód. Wycofał się do miejsca, gdzie można było się minąć, jednak kierowca zdecydowanie odradzał dalsze próby dotarcia do parkingu. W miejscu, do którego dojechaliśmy, przestrzeń na pozostawienie auta była ograniczona, dlatego wspólnymi siłami, przy pomocy czekanów i łopat lawinowych wykopaliśmy w zlodowaciałym śniegu miejsce parkingowe dla naszego dzielnego wozu.


Chwila drzemki, szybkie śniadanie i walka z parkingiem zajęły nam trochę czasu, dlatego ok 11 rano, wyruszyliśmy na szlak. Zaczynaliśmy z okolic Kovinarskiej kočy (870 m), a naszym celem na ten dzień był Triglavski dom na Kredarici (2515 m). Na początku droga wiodła dnem malowniczej doliny Krma. Zaczynała się łagodnie, w miarę marszu podejścia stawały się bardziej strome. Widoki zapierały dech w piersiach, pięliśmy się w górę otoczeni strzelistymi wapiennymi ścianami. Pogoda była stabilna, momentami prószył śnieg. Powyżej 1900 m czekał nas najbardziej kondycyjny i stromy odcinek. Do schroniska udało nam się dotrzeć, kiedy zaczynało się ściemniać.


W Triglavskim domu przywitał nas pracujący tam meteorolog, dostaliśmy gar ciepłej wody i całą salę na wyłączność, ponieważ tego wieczoru byliśmy jedynymi gośćmi (o drugiej w nocy przyszło jeszcze pięć osób). Przygotowaliśmy kolację i poszliśmy spać, aby nabrać sił na kolejny dzień. Spaliśmy w jadalni, ponieważ było to jedyne ogrzewane pomieszczenie.

W sobotę, po sycącej owsiance, opuściliśmy schronisko ok 7:30. W nocy wiał silny wiatr i na początku nieco obawialiśmy się ewentualnych nawisów na grani, jednak kiedy znaleźliśmy się wyżej, śnieg okazał się stabilny. Droga na szczyt była dobrze przetarta, a miejscami trudności pomagały pokonać wystające spod śniegu stalowe liny ferraty. Na grani część zespołu poruszała się z lonżą. Przez cały odcinek wspinaczce towarzyszyły niesamowite widoki.


Na szczycie spotkaliśmy wyluzowanego skiturowca z Austrii, którego poprosiliśmy o zrobienie zdjęcia naszej ekipie z klubową flagą. W związku z wydarzeniami ostatnich dni, chcieliśmy również zadedykować zdobycie Triglavu naszemu koledze Krystianowi, który zawsze będzie dla nas inspiracją.

Zejście przebiegło sprawnie i bez większych trudności. Weszliśmy jeszcze na chwilę do schroniska, aby uzupełnić zapasy wody i przyszykować się do powrotu w doliny.
Kolejną noc spędziliśmy w schronie przy szlaku na wysokości ok 1700 m. Było trochę ciasno, ale za to przytulnie.
Ostatniego dnia schodząc, mijaliśmy zastępy skiturowców zmierzających w górę doliny, którzy dość mocno wyślizgali szlak, co dostarczyło nam dodatkowych atrakcji. Po dotarciu na parking jeszcze raz musieliśmy nieco przekopać śnieżne bandy wkoło samochodu, ponieważ dość blisko zaparkowały też inne auta i nie było gdzie zawrócić.
Przed podróżą zatrzymaliśmy się na chwilę zasłużonego relaksu w Bled, nad malowniczym jeziorem. Woda była przejrzysta i zimna, ale bardzo przyjemnie moczyło się w niej stopy.
Trzy dni minęły bardzo szybko. Dla mnie, taki wyjazd był czymś zupełnie nowym. Pierwszy raz pojechałam w Alpy, byłam w ekipie żółtodziobem. Jednak mogę powiedzieć, że od samego początku wszystkim towarzyszyło pozytywne nastawienie. Chwile zwątpienia zdarzyły się, ale nie było ich wiele. Na podejściu pod Mały Triglav minęła nas wycofująca się para. Odradzali dalszą drogę, bo twierdzili, że śnieg jest niestabilny, postanowiliśmy nie sugerować się i sami sprawdziliśmy. Dostaliśmy też parę innych lekcji, które warto zapamiętać, między innymi, że lepiej spać w schronisku w nieogrzewanym pokoju, niż w ciepłej jadalni (cena ta sama, a tam o 2 w nocy wchodzą turyści z trasy i hałasują), czy to, że wygodniejsza w schronie jest podłoga, niż ławki.
Napisała Martyna Krzywicka